piątek, 19 kwietnia 2024

Łatki

środa, 29 listopada 2023

Świąteczne choinki i podchoinkowy prezent

W sierpniu tego roku przez dziesięć dni wędrowałem po Tatrach. Z mojej kwatery poszedłem pieszo Drogą pod Reglami, w kierunku wybranego szlaku. Maszerując dogoniłem staruszkę. Opowiedziała mi swoją historię, jako żywo z mojej książki. Ruszyłem dalej i znowu dogoniłem kobietę… Resztę opowie sama… lecz póżniej -  najpierw ta opowieść o zimowych Tatrach i o:

Świąteczne choinki

Idealna świąteczna choinka, to ta przystrojona czapami śniegu, gdzieś w Dolinie Strążyskiej, Chochołowskiej, Kościeliskiej, lub gdzieś wzdłuż Drogi pod Reglami. Taka choinka stała się dla mnie tradycją. Urywałam i urywam się ze świątecznej gorączki w Tatry, choćby na te dwa, trzy dni, by pobyć w tym klimacie, w tej scenerii, w tym duchowym – „religijnym” nastroju, samej ze sobą. A to rzadko mi się udaje, bo tutejsze ścieżki, co rusz stawiają mi na drodze jakieś zagubione dusze. Dzisiaj było to stare małżeństwo. Przyjechali tu po sześćdziesięcioletniej przerwie. Spędzili tu wtedy miodowy tydzień i obiecali sobie, że jeszcze tu przyjadą… i przyjechali. Żegnają się już powoli ze światem – tak mówią i zachcieli wrócić do raju.

Tak nazwali ten raz widziany świat gór. Lecz jakoś tak życie płynęło, jego ścieżki kręciły się wokół odległych od raju spraw. Co rusz odkładali wyjazd, obiecując sobie: „Na pewno w przyszłym roku”. No i nazbierało się tych przyszłych „roków” całą kopę. Jechaliśmy razem pociągiem i obiecali mnie zabrać, by mi pokazać góry. W duchu się śmiałam, lecz z wielką radością daję sobie pokazać te góry.

I oto jesteśmy. Gdy tylko wysiedli z pociągu oboje rozpłakali się i cały czas płaczą. Góralskie sanie podwiozły nas w pobliże parku, maszerujemy, patrzymy, nic nie mówimy.                                                                                   Ta świąteczna cisza, wśród tatrzańskich dolin zasypanych śniegiem jest nieporównywalna z żadną inną ciszą. Wtedy nie potrzeba mi długich marszów po szczytach, wysokogórskich wspinaczek, wystarczy tu być. Tu, gdzieś u podnóża Tatr, idąc po skrzącym się w słońcu, skrzypiącym od mrozu, śniegu, lub brnąc w zadymce, jest mi ciepło, gwieździście, świątecznie, wzniośle na sercu i duszy. Tutaj się odnawiam, na nowo się rodzę. I tak samo oni. Trzymają się za ręce, jak wtedy, gdy mieli po dziewiętnaście lat, jako młodzi małżonkowie. Idą tak samo żwawo jak wtedy, jedyna różnica, to te łzy.

Zawsze wierzyłam i wierzę, że miłość podtrzymuje w zdrowiu i w młodości – to właśnie w nich widzę. Idziemy, a tutaj prawdziwy Święty Mikołaj obdarowuje nas nie materialnymi, lecz duchowymi darami. My obdarowujemy jego i małego Jezusa, obdarowujemy cały świat swoim szczęściem, radością.                                                                                           Obserwujemy jak inni się cieszą, szczególnie górale z udziałem swojej muzyki, śpiewu. Jesteśmy z nimi, uczestniczymy w ich modlitwie, stojąc gdzieś w kącie kościoła, nucąc z nimi kolędy. Nucimy kolędy też z moimi i ichnimi gazdami.                                                                                                                Doświadczamy dziwnych zjawisk, gdy w dwudziesto, czy nawet trzydziestostopniowym mrozie, czujmy się jak latem w upale. Tutaj tak rozgrzewa jakiś wewnętrzny płomień, mnie i dwoje osiemdziesięciolatków, że nie potrzebujemy szalika, czapki. Ta zimowa, świąteczna przytulność tatrzańskiej przestrzeni, okrytej śniegiem jak pierzynką, jest tak przyjazna, tak miękka, delikatna, czysta… Naprawdę, czuję się tu razem z nimi jak w raju, jak w niebie. I tak chyba wygląda raj, tak jest w niebie.                                                                                                                                                                   Dzisiaj, w Wigilię Bożego Narodzenia, co prawda w samo południe, nie o północy, spotkaliśmy jelonka, a chwilę później liska. Oba zwierzątka chwilę popatrzyły na nas, a my na nie. Ja do nich przemówiłam ludzkim głosem, a dla nich było chyba za wcześnie, hi hi. Chociaż przemówiły do nas uczuciem i przyjaźnią, bo nie uciekły, póki się nie nagadały nasze serca i dusze.                  Staruszkowie nie mogę się napatrzeć na tatrzańskie drzewa: świerki i jodły, uśpione na białych poduszkach, przykryte grubymi, śnieżnymi kołderkami. Śpią tak wdzięcznie, tak lekko, a my odczuwamy ich ledwo widoczne i słyszalne oddechy. Wydają się tak małe, tak grzeczne…  A gdy się obudzą, gdy rozszumią swoją melodią, swoją poezją…  Gdy z wiatrem zaczną szeptać tajemniczo...                                                                                                           Dzisiaj, w świąteczny poranek, przeżyliśmy burzę śnieżną na Drodze pod Reglami. Nie pozwoliła nam wejść gdzieś głębiej do Parku. No i dobrze, nie było nam to potrzebne. Tak naprawdę to przeszliśmy od góralskich sań może jedynie ze sto metrów, bo wiatr i śnieg razem próbowali zamienić nas w śnieżnego bałwanka, no i bawili się w przepychankę, a w odpowiedzi na każdy krok naszej trójki do przodu, spychali nas o dwa do tyłu. Trzymaliśmy się za ręce i bawiliśmy jak trójka przedszkolaków, beztroskich dzieciaków.

To była moja najpiękniejsza zabawa od czasów dzieciństwa. Mówią mi to samo.                                        

W drugim dniu świąt spacerujemy wzdłuż Potoku Kościeliskiego nie mogąc się nadziwić jego artystycznej kreatywności, nie mogąc się nadziwić Matce Naturze. Tyle różnych arcydzieł, tyle wizji, tyle chwilowych i bardziej trwałych form, że żałuję, że nie fotografuję, bo brak mi słów, by móc to zatykające dech piękno, oddać, choćby w małej części. Tylko, co zrobiłabym z tą fotografią? Leżałaby w jakimś pudełku. Czym zastąpiłabym tego ducha, ten klimat, by zdjęcie oddało w pełni to, co czuję? To, co widzę, czasem się uda, ale to, co czuję…? Patrzę też na te promienie, tę promienistość bijącą od moich towarzyszy. W ciągu tych trzech dni odmłodnieli chyba o dwadzieścia, trzydzieści lat. Patrzę na nich i nie mogę oderwać oczu.  Z jednej strony natura, z drugiej oni – tak, oni są jej częścią, nieodłączną częścią.

Chwilę się zastanawiałam: Co ja tu widzę – w Naturze, i w nich? Jak to co? Miłość. Tak się właśnie ona przejawia: promienistością, radością.                                                            

 Czwartego dnia staruszkowie opisują mi to, co widzą, a ja zapamiętuję, by to uwiecznić w pamiętniku. Gdy to słyszę, słyszę siebie. Tak, to takie same dusze, takie same serca jak moje. Są w nich te same słowa, te same poruszenia, te same łzy.  Jeszcze nigdy nie widziałam Strążyskiej tak świątecznie przystrojonej przez naturę. Są tak samo zdumieni jak ja.

Mówi on:

- Zobaczcie dziewczyny na te kreacje świerków, potoku, tej ścieżki! Człowiek nie jest tak pomysłowy. Ludzie tylko małpują naturę, małpują jeden drugiego. Kobiety się malują, by dorównać modelkom, aktorkom, by dokopać rywalkom, by się, choć odrobinkę, wyróżnić. Tu żadne drzewo, żaden zakątek nie podejmuje takich wysiłków, dostaje wszystko od Natury. Człowiek jest głupi, bo wierzy, że jest mądrzejszy. Wierzy, że potrafi stworzyć równie wspaniały, świąteczny nastrój, bombkami, cukierkami i światełkami. Daremny trud - to tylko małpowanie. Tu jedna śnieżynka spadająca z nieba, jest większą artystką niż tysiące ludzkich rąk. A Giewont? Dzisiaj obudzony, w rozmowie ze słońcem, z wiatrem, z chmurką śnieżnego pyłu nad nim i wokół. Rozmarzony, królewski, wspaniały, lecz nie wyniosły, duchowy. Naprawdę jak król nad swoim królestwem. To król łączący dwa królestwa: nieba i gór.

Szliśmy Strążyską, wpatrzeni to w niego, to w drzewa, to w swoje serca i dusze. Czujemy jak się bratamy ze sobą, ze wszystkim, jak w modlitwie.

- To najwspanialsze Święta! Nigdy takich nie mieliśmy. Cieszymy się. – podkreślają oboje. Teraz ona:                                                                               - Te zimowe i świąteczne Tatry, to nie tylko moja duchowa strawa, materialne jadło dające energię mojemu ciału, to miliony, miliardy tajemnic. Są one w każdej śnieżynce, w każdym promieniu słońca, w każdym moim oddechu, w każdej mojej komórce, i w każdej chwili… Są w moim mężu i w tobie. Tutaj patrząc na to, co mnie otacza, rozumiem: świat to Boże Królestwo i ja też w nim jestem. Nie muszę nigdzie iść, nie muszę niczego i nikogo szukać. Jestem tu, w tej chwili i to wystarczy. Znalazłam i zostałam znaleziona. Jestem spełniona. Ludzie nieraz mnie pytają, czy się modlę? Pytają, bo nie wiedzą, czym jest modlitwa. Chcą bym potwierdziła to, co oni na ten temat wiedzą. Nie potwierdzę, bo moją modlitwą jest całe moje życie, moją modlitwą jest nieustająca radość, moją modlitwą jest nieustająca wdzięczność. Moją modlitwą jest mój mąż – on nie tylko jest uczestnikiem naszej wspólnej modlitwy, ale i samą modlitwą. Ona nie dzieje się za pomocą słów. Jest nią nasze bycie. Tak, jest nią bycie radosnym, wdzięcznym i ciągle zadziwionym, ciągłe bycie razem. Ty też jesteś częścią naszej modlitwy. Wymodliliśmy ciebie. Dziękuję!

 Właśnie wracaliśmy z naszej codziennej wycieczki, gdy przy drodze, pod Krokwią, zatrzymuje się samochód i wysiadają z niego dwie kobiety i do towarzyszącej mi pary staruszków:

- No tak, tylko zostawić was samych, to zachowujecie się jak dzieci. Jesteście lekkomyślni. Tu taka pogoda, zimno, a wy chodzicie porozpinani, bez szalików. Czemu nie siedzicie na kwaterze? W waszym wieku nie powinno się… - krzyczą, pouczają. Domyślam się, że to ich córki. Mężczyzna popatrzył na mnie i odważył się:

- Słuchajcie moje drogie, powiem wam coś, co musicie przemyśleć: Życie to nie tylko oczekiwanie na następny dzień i wspominanie poprzedniego, to również dzisiaj. Właśnie teraz, tutaj z mamą przeżywamy nasze najpiękniejsze święta, najpiękniejsze chwile życia i nie życzymy sobie, by nam ktokolwiek to psuł zupełnie nieistotnymi rzeczami. A poza tym, moje drogie, zauważcie, że to my tu jesteśmy kapitanami naszego okrętu. Rozumiecie to? A jeśli nie, to chodźcie z nami – wracamy w góry!

I zawróciliśmy. Córki przyglądały się swoim rodzicom, ich łzom, przyglądały się Naturze, jej cudom, przyglądały się mi i chyba zrozumiały, bo też zauważyłam łzy w ich oczach. Cieszyłam się widząc krąg utworzony przez nie wspólnie z rodzicami. Włączyły mnie w samo jego centrum. Płakaliśmy wszyscy.

Następnego dnia wyjechali. Czuję, że wyjechali inni – jak nowonarodzeni.

 

A teraz wcześniej obiecany list kobiety. Kilka dni temu dotarł do mnie, napisała w nim:

„Pamiętasz Drogę pod Reglami, w sierpniu tego roku, w Tatrach? Spotkałeś tam kobietę, pochwaliła się tatrzańskimi zdobyczami z lat młodości. Po tych kilku pierwszych słowach, zapytała, czym się zajmujesz? Odpowiedziałeś, że kiedyś nauczałeś, a teraz piszesz książki. Zapytała: O czym piszesz? Odpowiedziałeś: O takiej kobiecie jak ty. To byłam ja.

Po powrocie z gór, poszłam w miasto i w księgarni na Krupówkach kupiłam Twoją książkę. Wróciła nieotwierana w bagażu, do domu, do Ameryki. Kilka dni temu chwyciłam za nią i otworzyłam na przypadkowej stronie i… krzyknęłam: O Boże, to moja historia, to naprawdę książka o mnie. Ta jej część, o krętych ścieżkach życia, jest o mnie. Przypomniała mi moje przeżycie sprzed kilkudziesięciu lat. Ktoś, tak jak w tej opowieści, mi pomógł – uratowałam się, lecz uciekłam przed wspomnieniami do Ameryki.

I parę dni później czytam kolejną opowieść „Minutę przed północą” i moje „O mój Boże!” jest jeszcze bardziej głośne, powtórzone wiele razy i okraszone płaczem, wręcz szlochem. To moja historia, tak się zaczęła, lecz zakończyła zupełnie inaczej. Naprawdę, bohaterka tej książki była tysiąckroć mądrzejsza: poddała się życiu, pogodziła z jego wyrokami i żyła w spokoju. Nagroda pojawiła się po kilkudziesięciu latach trwania w miłości spotkaniem ukochanego i co nawet cenniejsze, mądrością. Ja uciekłam i żadna z tych rzeczy mnie nie dotknęła, czego żałuję. Nauczyłam się od niej wiele, to nic, że dopiero teraz – łatwiej mi się żyje, bo miłość wróciła, już jej nie wypieram. Tak, musiałam wrócić w Tatry, by i mnie życie nagrodziło. Stąd mój apel do Ciebie, by dać szansę takim jak ja, by mogli naprawić to, co kiedyś zepsuli, utracili, przeoczyli.

To naprawdę piękny prezent, podchoinkowy, mikołajkowy, świąteczny - dar od życia. Ja jestem bezimienną istotą – jak bohaterka, jak samotny wędrowiec z pamiętnika, lecz list ode mnie możesz opublikować, ta recenzja może pomóc. Dla mnie ta książka jest autentyczna, bo jest o mnie. 

 Napisz, zareklamuj i podaruj światu te opowieści, właśnie na ten czas: podchoinkowy, mikołajkowy – świąteczny czas, pełen ciepła i bliskości rodziny, drugiego człowieka, wszystkich istot we Wszechświecie. Podaruj! Niech wypięknieją przy lekturze, tak jak wypiękniałam w środku ja. Wielu czytelników, być może, nie wyznaje swego odczucia, bo ta książka ma wymiar bardzo osobisty, wręcz intymny, jak spowiedź. Odnaleźli „coś” i odłożyli zadowoleni na półkę. Ja chcę to polecić, bo pamiętnik naprawdę nadaje się na wyjątkowy dar, nie materialny, duchowy, pomocny… Przeczytałam przyjaciółkom, tłumacząc na angielski kilka „moich” historii, roniły łzy i żałują, że nie mogą czytać same – przynajmniej na razie, bo nie ma jeszcze wydania pamiętnika po angielsku. Dziękuję za ten kawałek drogi z tobą, tam pod Reglami, za to, co się zdarzyło później i za to, co wydarzyło się we mnie. I zobacz! Skończyłam list do Ciebie, patrzę na zegar i zgadnij, która jest godzina? Zgadłeś, dokładnie minutę przed północą.

Bezimienny, samotny wędrowiec”.

 


Autorka listu wspomina moją książkę: „Księga górskich sekretów. Pamiętnik samotnego wędrowca” dostępną w sieci księgarni internetowych, w tym i u wydawcy, w wersji papierowej i elektronicznej. Wystarczy wpisać w wyszukiwarce tytuł. Być może dostępny jest jeszcze jakiś egzemplarz w Księgarni Poraj na Krupówkach w Zakopanem, może nawet z moim autografem (podpisałem tam sporo egzemplarzy).

Piotr Kiewra 

piątek, 2 czerwca 2023

Księga górskich sekretów. Pamiętnik samotnego wędrowca

 



Oto pamiętnik, a w nim opowieść o samotnym wędrowcu i po górach, i w drodze przez życie, o pielgrzymie poszukującym własnego piękna i pomagającego odnaleźć je innym. „Księga…” to kilkaset ludzkich historii. Łączą je Tatry, te popularne i zapomniane ścieżki, łączy główna bohaterka, jej współczucie, umiejętność słuchania, poszukiwanie sensu i… przypadek, częściej postrzegany jako cud, z ukrytym w nim przesłaniem.

Spisane tu wspomnienia obejmują przestrzeń ponad stu lat, a wątki tragiczne przeplatają się z komicznymi. Góry i doliny, również te użyte jako metafora życia, przemijający czas, komunikacja na głębszych poziomach niż tylko werbalne, pozwalają nam obserwować zmiany u napotkanych ludzi, szczególnie tę bardziej subtelną rzeczywistość: myśli, uczucia, stany ducha.  Tak jak wspinaczka buduje taternika, alpinistę, tak i osiągnięcie szczytu, również tego wewnątrz każdego wędrowca, pozwala rozpoznawać potencjał, oddalać cierpienie, cieszyć się szczęściem, dawać przykład…   

I nie tylko to - odkrywając własne piękno zaskoczeni zauważamy, że najmniejszy okruch życia, drobny kwiatek znaleziony z dala od ścieżki, każde bohaterów i nasze „Ach”, każda łza wczorajszego deszczu na świerkowej szpilce, i to, że coś się wydarzyło akurat minutę przed północą, ma znaczenie... To nic, że czasem, na kartach książki, musimy czekać nawet pięćdziesiąt lat, by to znaczenie zrozumieć…

To książka na trudne czasy… 

Samotny wędrowiec, to kobieta. Spotkałem ją raz, przy jakiejś rodzinnej okazji. Przegadaliśmy o Tatrach, o cudach życia, cały dzień, po czym każde z nas ruszyło w swoją stronę.

Przez kilkanaście lat nie miałem o niej żadnej wiadomości, aż któregoś dnia dostałem paczuszkę, a w środku twardo oprawiony pamiętnik, a w nim wspomnienia, fakty. W liście do mnie napisała: Czuję, że potrafisz przekazać, podarować światu, w postaci słów, coś ode mnie, w taki sposób, by trafiło to do innych serc i dusz. Ja ci posyłam energię, ty to przetłumacz na język zrozumiały dla wszystkich.” Miałem przemienić pamiętnik w opowieść i tak też zrobiłem. Powstało w ten sposób kilkaset historii.

Opublilkowałem kilka z nich na blogu z opowiadaniami, na mojej facebookowej stronie, w górskich grupach i tam spodobały się czytelnikom, którzy sugerowali wydanie tego materiału w formie książkowej. Z taką propozycją wystąpiły również w prywatnej korespondencji dwa wydawnictwa. I jest…

Całość zawarta jest w książce „Księga górskich sekretów.  Pamiętnik samotnego wędrowca.” Wydana nakładem  Wydanictwa STAPIS, w cyklu: Literatura górska na świecie.  Oto link do księgarni internetowej, a tam opis wraz z opiniami https://www.stapis.com.pl/?product=ksiega-gorskich-sekretow-piotr-kiewra

 Poniżej jedna z tych niezwykłych opowieści:

Lekcja życia na Giewoncie i śmiech „Sabały”

Późnym rankiem wyruszyliśmy z moją studencką bracią w góry. W planie mieliśmy Giewont przez Strążyską. Pogoda przepiękna, słońce przypiekało. Giewont z oddali skrzył się okolony konturem świetlistości i zapraszał. Chłopcy popędzali dziewczyny, bo jak zwykle bardzo im się spieszyło, by zdobyć, by zaliczyć kolejną tatrzańską okazałość.

Mijaliśmy jedno po drugim skrzyżowania, przeciskaliśmy się wąską uliczką, wzdłuż góralskich płotów, schnącego w podwórzach prania, wietrzonych wiatrem i słońcem góralskich pierzyn.

Za jedną z ostatnich chat, na małej łączce, przy samiuśkiej drodze, siedział na jakimś zasłoniętym kocem fotelu, stary góral. Siedział w bacowskim kapeluszu, spod, którego wychodziły długie, siwe włosy. Zwrócony twarzą do gór wpatrywał się… chyba w krzyż na Giewoncie. Gdy chłopcy go ujrzeli od razu ryknęli śmiechem. Podeszli bliżej i prosto do niego:

- Hej „Sabało”, jak tam dzisiaj będzie z pogodą, bo my, wiecie, chcemy na Giewont. – stary zaśmiał się. Widać, że się wcale nie obraził i po góralsku coś im odpowiedział o pogodzie i dodał mniej więcej tak:

 - Straśne z was hałaśniki, hory takich nie lubiom i Giewont takich nie lubi. - i tu do mnie:

-  Ale ty „dziywka” jesteś inna, ciebie hory lubiom, bo żeś cicho, jako truśka. 

Moja kompania wybuchła gromkim śmiechem, wytykając mnie palcami. Później przez całą drogę powtarzali:

- Stary od razu zauważył, żeś dziwka. Górale znają się na ludziach, nie ma co. – i  chichotom nie było końca i… zostałam „dziwką” dla tego towarzystwa. Pewnie mimowolnie się zaczerwieniłam na twarzy i gdzieś tam wewnątrz wszystko się we mnie zagotowało. Dopiero, gdy chłopcy zauważyli moje łzy, uciszyli się i dali mi spokój (przynajmniej w tej chwili, bo już od tej pory zwracali się do mnie per „dziwka”).

 

Spojrzałam na starca, Bogu ducha winnego „Sabałę”. Coś w nim było intrygującego. On też się śmiał, nie prześmiewczo jak ci chłopcy i dziewczyny, ale inaczej. Czułam, że muszę z nim pogadać, bo jego śmiech i te jego oczy mnie intrygowały jakąś tajemnicą. I dużo bardziej pociągały niż zdobycie „Giewonta”, niż wędrowanie i poznawanie gór w towarzystwie „hałaśników”.  Stary się śmiał, może nie w głos, może niezbyt wyraźnie na twarzy, ale gdzieś wewnątrz, całym sobą śmiał się. Podeszłam do niego, podałam mu rękę i powiedziałam:

- Dziękuję. - a on do mnie:

 - Uważaj na siebie, nie pędź jak te rozgorączkowane głowy!

Ruszyłam za grupą. Ruszyłam, choć nie miałam ochoty.                                                                                           Moja kompania przeleciała przez Strążyską jak wicher. Nie zaciekawiła ich łąka, potok, Siklawica, widok Giewontu z doliny, nie zainteresowało „menu” w schronisku. Parli do przodu jak „ruskie czołgi”, a ja za nimi jak pies na łańcuchu. Wtedy powiedziałam sobie w duchu: „Dość! Nie będę niczyim psem, za nikim nie będę ganiać, do nikogo nie będę uwiązana. Nie jestem tu dla towarzystwa, ani tym bardziej do spełniania czyichkolwiek oczekiwań, ani oni nie są mi potrzebni do spełniania moich. By podziwiać, poznawać, by kochać góry, nikt nie jest mi potrzebny, żaden zawodnik, ani przewodnik gaduła. Nie potrzeba mi o nich wiedzy, potrzeba mi gór, ich obecności i mojej w nich obecności. Potrzeba mi uczucia, a nie gadania i biegania, potrzeba mi być, a nie zdobywać, potrzeba mi być, a nie wiedzieć.

Idę za wami, ale obiecuję sobie w sercu i duchu, że ostatni raz jestem pudelkiem na smyczy. Koniec z tym!”                                                                                                                                                                              Na Giewont nie wlazłam, bo, po co? By się chwalić, by być dumną z siebie? By przebiec przez ten szczyt jak po olimpijskiej bieżni? Tutaj odgryzłam i odrzuciłam smycz. Wróciłam na kwaterę sama w ciszy.

Rano w chacie, w której nocowaliśmy zostawiłam u góralki kartkę do mojego hałaśliwego i pędzącego szybciej niż wiatr bractwa: „Idę w góry sama. Nie martwcie się wrócę cała i zdrowa wieczorem”.

Do gór nie dotarłam. Ruszyłam znowu drogą ku słońcu, do Strążyskiej, by pobyć sam na sam z tamtejszą łąką i potokiem… i idę, patrzę, a tu „Sabała” znowu sobie siedzi, tak jak wczoraj i patrzy w słońce, a w nim uśmiech, a w oczach łzy. Wydawało mi się, że górale to twardziele i nie ronią łez. Zatrzymałam się, więc przy nim. A on nawet nie spojrzawszy na mnie, mówi: 

- Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie gniewasz się za „dziywkę”? To po naszemu dziewczyna. Chciałaś o coś zapytać?

Usiadłam obok „Sabały” na trawie, i zostałam do końca dnia. Przyjrzałam mu się, a on mi. Naprawdę jest do niego podobny - o ile pamiętam z gdzieś widzianej fotki, lub pomnika. Odpowiedziałam:                                         

- Nie, nie ma we mnie żadnego pytania. Ot przyszłam popatrzeć stąd na góry, w słońce. Nie mówi pan dzisiaj po góralsku.                                                                                                                                  - Nie jestem góralem. Jestem tu zupełnie przypadkiem. Przyjechałem do Zakopanego kilkadziesiąt lat temu, tak jak ty, z kilkoma przyjaciółmi, też hałaśliwymi i wesołymi ludźmi. I zostałem tu na zawsze… nie mogłem stąd odejść.                                                                                                         

- Ma pan szczęście. Cieszył się pan Tatrami, na co dzień, pewnie zna pan je jak własną kieszeń. A teraz pan wspomina tamte piękne chwile, czyż tak? - zapytałam nieświadoma tego, jaka jest prawda.                                                                                                                                                - Nie dziecinko, byłem tam tylko raz. Tylko raz. Moi kumple i ja, jak to młokosy, pędziliśmy jak wiatr w te góry i już pierwszego dnia postanowiliśmy wdrapać się najwyżej jak się da. I ten pierwszy dzień wystarczył… Od tej pory nie postawiłem kroku w stronę gór. Choć każdego dnia tęskniłem patrząc na te wierzchołki, w te słońce. Prawdę powiedziawszy, to dawno temu, bardzo zazdrościłem słońcu, że tak codziennie odwiedza Tatry, że patrzy na te cuda i czerpie ich miłość, syci swą gorącą duszę. Zazdrościłem do tego stopnia, że wpatrywałem się godzinami w jego stronę, próbując sobie wyobrazić, na co patrzy i jak jest z tego powodu szczęśliwe.                                                                                                                                                                        I któregoś dnia, było to znacznie później, gdy już dojrzałem, olśniło mnie. Tak, to nie góry, to nie Tatry karmiły miłością słońce, lecz odwrotnie. Zrezygnowałem, więc z pośrednika i od tej pory patrzę na nie i dostaję mnóstwo ciepła i miłości. Nauczyłem się też oddawać swoją miłość. I teraz jestem jego uczniem. Zniknęła zazdrość, zniknęła tęsknota i towarzyszący jej smutek. Śmieję się, w sercu, duszy i w ciele. Jeśli płaczę, to są łzy, które płyną, bo się szczerze śmieję.                                                                                                                                                                                 W mojej sytuacji potrzebowałem jakiegoś mistrza, by nie zwariować i nie zapić się na śmierć. Nie mogłem pójść i go szukać, więc on przyszedł do mnie, on mnie wybrał. Od tamtego czasu jest nim słońce.                                                                                                                                                            I tak patrzę w stronę mojego mistrza i w stronę gór, i uczę się rozumieć. W każdy słoneczny dzień siadam tu i… patrzę. I tak to jest. – skończył. Nie mogłam się oprzeć, by nie zapytać:                     

 - Co się wtedy wydarzyło, w czasie tej pierwszej wyprawy?                                                                       Zamiast odpowiedzieć odsunął koc… Tak, to był fotel, lecz na kółkach, a w miejscu, gdzie powinny być nogi, była gruba poduszka. Po chwili dodał:

- Moich dwóch przyjaciół nie miało tyle szczęścia… - zamilkł i nadal lekko zmrużonymi oczami „rozmawiał” ze swoim mistrzem. Mimo gorzkiej prawdy czułam, że nie ma w nim smutku. Uśmiechnęłam się do niego, chociaż nie byłam pewna, czy mój uśmiech jest szczery. Pomyślałam, że daleka jeszcze droga przede mną. Patrząc na niego zrozumiałam jedno: „Można być szczęśliwym bez względu na to, co się wokół wydarza, bez względu na to jak gorzkie są nasze wspomnienia, i jak beznadziejna nasza przyszłość. Można. Trzeba jednak odszukać „to” w sobie. Tego nie ma nigdzie indziej, tylko w nas.”

 

Gadaliśmy długo, aż ognista kula schowała się gdzieś za smrekami i chatami. Wtedy podziękowałam „Sabale”, za jego wielką naukę. Podziękowałam w duchu za podpowiedź intuicji: „Idź”. Dzięki ufności w ten wewnętrzny głos, dostałam to, czego szukałabym pewnie i ze sto lat.                                                                                                                                                                        Z naszej długiej rozmowy z twarzami ku górom i słońcu, wynotowałam kilka zdań, które „Sabała” wypowiedział.  Biorę je do serca:

 „Góry kochają cichych. Cisi kochają góry. Cisza to język natury oraz ludzkich serc i dusz.”

 „Bez względu na to, czy masz nogi, czy nie i tak „wędrujesz” przez życie samotnie.”
„Nie ma znaczenia, ilu masz przyjaciół i kochanków, żyjesz i umierasz samotnie.”
„W samotności więcej rozumiesz.”
„Cierpienie to chmury i góry zasłaniające słońce. To nie życie je nam stawia przed oczami, to głowa je tworzy.”
„Cierpienie nie wynika z samotności, wynika z niezrozumienia jego roli.”
„Cierpienie to początek drogi do uśmiechu i radości. Wtedy to, na początku, spotykamy góry i doliny. Trzeba przez nie przejść.  Nie ma innej ścieżki.”
„Słońce jest lekarzem ciała i duchowym mistrzem, gdy patrzysz na nie sercem i duszą. Tak jest z każdym obiektem, na który w ten sposób patrzysz.”

czwartek, 9 marca 2023

Źdźbło

 


W dniu, w którym położyłam na biurku dyrektora szkoły, podanie o przeniesienie do pracy jako wykładowcy wyższej uczelni, a on bez namysłu je zaakceptował, rozpłakała się szkolna sekretarka.  

To wrażliwa kobieta, czuła, jaką energię rozsiewał wokół, a musiała go znosić, na co dzień, przez osiem godzin. Szła do domu, a ta energia podążała za nią, dręczyła nawet we snach. Często się ze mną spotykała, rozmawiałyśmy, skarżyła się.

W dniu mojego rozstania ze szkołą spotkałyśmy się w parku, tam na ławce, wypłakała się. Miała kłopoty nie tylko w pracy, ale i w domu, z mężem i w ogóle jej się nie układało. Nawet zdrowie jej nie dopisywało. Z jednej strony jej psychikę niszczył stres w pracy, a z drugiej to, co spotykała w domu. Tutaj nie mogła się odbudować, rozluźnić, nie miała komu wyżalić się, w kogo się wtulić. Mówiła mi, że była zapatrzona we mnie i że gdyby nie ja, dawno by zrezygnowała z pracy, lub skończyła ze sobą.

Siedziałyśmy na ławce, spowiadała się, prosiła o radę. Coś jej pokazałam, a kilka dni później wyjechałam do pracy na uczelni, daleko stąd, tam się urządziłam.

Następny raz spotkałyśmy się po kilkkunastu latach, gdy przeszłam na emeryturę i wróciłam do domu babci. Odwiedziła mnie, już też jako emerytka. Zasiadłyśmy pod lipą. Oto, co mi powiedziała:

„Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Dmuchało tak samo jak dziś. Wtedy płakałam, dużo mówiłam, ty słuchałaś, a naigrywał się ze mnie wiatr. Ledwie słyszałaś moje słowa. Wylałam w tamtym dniu mnóstwo łez, nie tylko w tamtym, wylewałam je przez lata. Łzy znaczyły moją drogę do pracy i z pracy, lały się ze mne w domu, a w szkole musiałam je gorzko przełykać, za wszelką cenę próbując ukryć je, a pokazywać zadowoloną, lub przyynajmniej obojętną, twarz. Tylko ty potrafiłaś odczytać moją skrywaną prawdę. Tak było od dnia, gdy „on” został dyrektorem. Wiem, że utrudniał ci życie, próbował cię zniszczyć, szantażował, wyzywał cię przed innymi nauczycialami, przede mną, przed uczniami, miałaś sto razy gorzej niż ja. A ty? A ty nigdy nie powiedziałaś o nim złego słowa, nie okazałaś przed nim, nie tylko lęku, lecz i cierpienia, smutku. Była w tobie pogoda. Nie mogłam tego zrozumieć, odkryć tajemnicy twojej siły. I tego ostatniego dnia… traciłam cię. Traciłam moją ostoję, moją mistrzynię, jedyny wzór do naśladowania. To dzięki tobie, do tamtej pory, nie rozpadłam się na kawałki. Dlatego wtedy, tuż po pracy, pobiegłam do ciebie, poprosiłam o rozmowę.  

Pamiętam: był silny wiatr, a my prosto z miejskiego tłoku, ze szkolnego hałasu, trafiłyśmy do parku, na ławkę w pobliżu starego drzewa. Wiatr złamał część starego drzewa i rzucił u naszych stóp, suchą gałąź. Pokazałaś mi ją, a po chwili położyłyśmy się na trawie i kazałaś mi obserwować trawę – jedno, pojedyńcze źdżbło trawy.

Od tamtej pory ta sytuacja śniła mi się po nocach, rozmyślałam o tym w dzień, w pracy, w domu, gdziekolwiek byłam. To drzewo i ta gałąź zostały już we mnie na zawsze i są do dzisiaj. Nie od razu, dopiero po jakimś czasie zrozumiałam tamtą naukę. Zdałam sobie sprawę z tego w dniu, w którym ustał mój płacz.

Do tamtej pory to ja byłam tym drzewem. Próbowałąam być silna, twarda, przciwstawiać się wiatrom życia i w szkole, i w domu. Próbowałam, lecz wiatr łamał mi gałęzie, powodował wielki ból, wyciskał łzy. Szum wiatru, to zamieszanie, ten ruch, ciągły, nieustanny ruch, potrząsanie moimi gałęziami wywoływało we mne wielkie napięcie, kazało być ciągle w gotowości na następny podmuch. Zapierałam się ze wszystkich sił, by się przeciwstawić, by wytrwać, by wygrać w tej walce.

A ty mi pokazałaś trawę, małą drobną istotkę na trawniku. Położyłyśmy się wtedy, jak dwie małe dziewczynki i patrzyłyśmy jak wiatr próbuje złamać to źdźbło, jak nim potrząsa, nagina w prawo, w lewo, jak je przyciska do ziemi. Kazałaś mi je zdeptać, a ono… wstało. Nie, nie poddało się. Zrozumiałam, nie od razu to się stało, lecz pewnego dnia przyszło do mnie… Tak, siła nie wynikała z wielkości, z twardości, z napięcia, z wielkości włożonego wysiłku… Nie wynikała z walki, przeciwstawiania się, zapierania się nogami i rękami, głową… Siła nie wynikała z bycia na „nie” wobec wiatru, wobec życia, wobec ludzi, wobec czegokolwiek…

Siła wynikała z bycia na „tak”. Poprzez to źdźbło nauczyłaś mnie tego. Nic nie powiedziałaś, pokazałaś małą, wiotką, słabą, delikatną istotkę – trawkę. Zobaczyłam w tym źdźble siebie. Od kiedy to źdźbło obudziło się we mnie, stałam się silna. Od kiedy jest we mnie „tak” dla wiatru, dla „wiatrów życia” czuję się silna, czuję się niepokonana. Od tej pory nie mam wrogów. Gdy zrozumiałam, czym jest „tak”, nie mam wrogów, mam samych przyjaciół, wiatr stał się moim przyjacielem.  Od tamtego dnia można mnie było przewrócić, zdeptać, a wstałabym… Lecz nikt już nie próbował. Owszem i dyrektor, i mąż, i może jeszcze kilka osób, miało ochotę, miało zamiar, lecz, gdy patrzyli na mnie, gdy ujrzeli we mnie jakąś niezrozumiałą dla nich siłę, gdzieś wewnątrz mnie…

Zrozumiałam skąd się brała twoja moc, twoja odporność na wiatry życia. Pewnego dnia potwierdził to moje zrozumienie dyrektor. Powiedział do mnie w ten sposób:

„Widzę, że twoja przyyjaciółka nauczyła cię czarów… jak ona to zrobiła? Wiem, że nie powiesz mi, ale widzę i czuję, że to ona maczała w tym palce, nauczyła cię gnębić mnie…”

Parę dni później przeszedł na emeryturę. Zauważyłam: nie dawał już rady, nie miał już siły na walkę… I podobnie było z moim mężem… poddał się, uznał za pokonanego, chociaż byłam mu przychylna, byłam już wobec niego na „tak”. Tak, czułam: potrzebował ofiary, a ja, jako źdźbło trawy, nie nadawałam się na ofiarę.  Jako wielkie, lecz kruche drzewo, nadawałam się, czuł, że mnie może złamać, a trawy, delikatnej, gibkiej, poddającej się – nie mógł. Nie czuł oporu, nie miał z kim walczyć… więc uciekł.

Parę dni temu, odwiedził mnie mój brat, ten starszy… Ten, z którym chodziłaś do szkoły, ten, który jest księdzem.

Kiedyś, gdy jeszcze płakałam, gdy jeszcze walczyłam, gdy jeszcze byłam na „nie” prosiłam go o pomoc, prosiłam go o radę, o modlitwę do Boga, o wstawiennictwo w mojej intencji. Później zaczął mnie obserwować, a gdy się już napatrzył, mówi mi, że zauważył we mnie zmianę, że jest we mnie spokój, siła, że – tak jak powiedział: „Widzę, że żyjesz w zgodzie z Bogiem.” A ja mu opowiedziałam o drzewie i o źdźble, o naszej rozmowie w parku, o tym, gdzie teraz pracujesz, że wykładasz filozofię na wyższej uczelni.  Nic nie powiedział, wzruszył ramionami i pojechał do swojej parafii. Od tamtej pory nic nie mówił, ani o tobie, ani nie nawiązywał do naszej rozmowy, unikał w ogóle rozmowy na jakieś głębsze tematy. I tak było aż do teraz.

Sam się odezwał. Ot tak, ni z gruszki nie z pietruszki, mówi do mnie, o tobie:

„Ona wygrała nie tylko ze mną, ale i z moim Bogiem. Nie wiem, czy wiesz: zostałem księdzem przez nią. Podkochiwałem się w niej i chciałem byśmy byli razem. Dała mi kosza, a ja na złość jej, sobie i Bogu, zostałem księdzem. Tak, wiem, nie dorosłem do niej. Byłem i jestem wobec niej, jak dziecko. Zdaję sobie sprawę z jej wielkości, z jej znajomości… prawdy. Kiedyś, dawno temu, ostrzegała mnie, mówiła cytując Jezusa: „Jeśli się modlisz, to grzeszysz”. Wtedy nie rozumiałem, teraz już wiem – próbowałem wymuszać, walczyć, próbowałem przekupić Boga. Byłem biznesmenem, a nie księdzem. Gdy mi to uzmysłowiłaś tą opowieścią o drzewie i źdźble trawy, nagle zrozumiałem wszystko: naprawdę próbowałem Bogu dyktować warunki, udawałem, grałem głupiego, kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, że Bóg wie o wszystkim, że próbuję mu wytłumaczyć, co jest dla mnie, czy dla ciebie dobre. Robiłem z niego jakiegoś naiwniaka, a z siebie „wszechwiedzącego”. Tak… piorun we mne trzasnął… Naprawdę! Tak jak ona mówiła: grzeszyłem modląc się. Ona rozumiała słowa Jezusa - już wtedy, jako młoda dziewczyna, a ja ich nie rozumiałem… Ona powierzyła się „wiatrom życia” i nauczyła tego ciebie, a ja próbowałem ci sprzedać swoją wiarę…  Tak, to nie jest wiara, to są same wątpliwości, to słabość, to brak zrozumienia podstaw, to bycie w opozycji wobec Boga… To nie jest wiara, to niekończące się wątpienie, to bezdenna pustka, cierpienie…

Byłem swego czasu na jej wykładzie, a nawet zostałem jej studentem. Uczestniczyłem w jej wykładach przez kilka lat, jako wolny słuchacz. To tak jakbym na nowo wstąpił do seminarium. Ona studentom wykładała filozofię, a dla mnie to był przekaz religijny. Wystarczyło jedno jej słowo, jedno „tak”, bym zrozumiał, na czym polega prawda wiary. Ja szukałem Boga i nie mogłem go znaleźć, a ty nie szukałaś, a znalazłaś. Twoje „tak” sprawiło, że do ciebie sam przyszedł i jest ci przychylny… I gdy to „tak” weszło we mnie, nie do głowy, lecz do serca, gdy spotkało się z tym”tak” w mojej duszy, odnalazłem się. „Nędza”, o której mówił Jezus, odeszła…”

Tyle mi powiedział mój brat. Przyszłam, by ci podziękować. On ci już podziękował. Mówił, że tantra mu pomogła, że już zdał egzamin na księdza, wreszcie go zdał. Wreszcie, po tylu latach, czuje, że powołanie, na które kiedyś się powoływał jest prawdziwe. Teraz wpuścił do siebie „tak” i czuje radość.  Mówi, że to znak, że jest na właściwej ścieżce i że… ja jestem na właściwej ścieżce.

Tak, jestem. „Tak” jest właściwą ścieżką. „Nie” jest błędną drogą, drogą cierpienia, drogą do piekła. Od czasu tamtego źdźbła naginanego wiatrem, tamtej jego nauki, jest we mnie „tak” i jest znak, że to właściwa ścieżka: radość. Cieszę się wiatrem życia. Jakby mnie nie zginał, jakby nie próbował powalić, zdeptać - cieszę się, jestem mu wdzięczna. To „tak”, to nie tylko „tak”, to również wdzięczność. Mówię i czuję „tak” i to wystarcza, niczego więcej nie potrzebuję…

sobota, 11 lutego 2023

Płacząca wierzba


Oto jeden z półtorej setki tekstów będący częścią drugiej książki, która, być może trafi do wydawcy w niedługim czasie. Nie zdradzę tytułu. Ksiązka zawiera wiele opowieści, będących treścią życia jednej kobiety. Jej życie było cudem, spotykała na swoje drodze zwykłych ludzi, którzy opowiadając jej historie swego życia ulegali przemianie: ich smutek, żal, pretensje do innych ludzi, Boga, pełne cierpienia doświadczenia własnego życia, nagle zaczęli postrzegać jako informacje, znaki i kamienie milowe prowadzące ich do zrozumienia natury życia, swojej własnej natury. Gdy usłyszeli siebie, przyjrzeli się własnym słowom, swoim łzom wstępowała w nich radość, odkrywali szczęście, cud życia, ich ścieżka prostowała się.

A główna bohaterka słuchając tych opowieści pomagała sobie, uczyła się i swoją obecnością pomagała innym. Nie nauczała, rzadko używała słów – słuchała. I to wystarczało. W tym się przejawiało jej współczucie, miłość do życia, wszelkich istot na jej ścieżce – darem słuchania. To rzadka dzisiaj umiejętność, to rzadki dar. O tym jest ta książka, o tym są te opowieści.  Oto jedna z nich.

Placząca wierzba

Pół roku po upadku dzielącego braci muru, zajechała pod mój dom limuzyna na zagranicznych numerach. Siedziałam akurat na ławce słuchając słowika, chłonąc woń kwitnącej lipy, wpatrując się w jasne i gorące słońce.

Z samochodu wysiadł staruszek, podszedł do mnie podpierając się laską. Przypatrywał się mi, a ja jemu. Nie odezwaliśmy się słowem, by ukryć drżenie głosu, a być może i płacz. Usadziłam go na ławce, a sama wbiegłam do domu, by po chwili wrócić z małym przedmiotem w ręce. Włożyłam go w jego dłoń, a on natychmiast się rozpłakał. W międzyczasie z samochodu wysiadła kobieta i wtuliła się w starca, łącząc się z nim w płaczu.

Minął może kwadrans, gdy padło pierwsze słowo, gdy padli też w moje objęcia. Starzec w końcu rzekł: „Wróciłem, wróciliśmy, by spełnić obietnicę.” Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy pod płaczącą wierzbę.

 Rośnie dokładnie w środku drogi miedzy domem rodziców, a domem babci, przy skrzyżowaniu z inną drogą, samotnie wśród pól i łąk, nad małym strumykiem. Często tamtędy przechodziłam z siostrą, z babcią, z przyjaciółką, lub przejeżdżaliśmy samochodem z Doktorem. Najczęściej jednak bywałam tam sama. Siadałam tam i płakałam razem z nią. Nie, nie wiem, czemu. Ona pewnie urodziła się po to, by płakać. Płakała ze współczucia, a może ze smutku, a może, by ująć tego innym istotom - nie wiem. Tak to nieraz czułam, ona jest po to, by płakać, ptaki po to, by radować duszę, kłosy zbóż na polu obok, by żywić, strumyk, by poić spragnionych, słońce, by ocieplać, by rozświetkać, by podtrzymywać życie, a ja po to, by to obserwować, by się tym cieszyć.

  Czasem podjeżdżała tu rowerem moja przyjaciółka, a do domu jechałyśmy na zmianę, ona mnie sadzała na ramie i wiozła, lub ja ją wiozłam. Tak było do momentu, aż któregoś roku, pod choinkę dostałam rower, mam go do dzisiaj.

Tu przesiadywałam. Nic tu nie było do zrobienia, wystarczyło siedzenie, lub leżenie. Obserwowałam chwiejące się na swych jedynych nogach kłosy zbóż, lub traw, maki i chabry, próbujące bawić się w chowanego przed moim wzrokiem. Wiszące, długie, siegające prawie do ziemi, zielone, wierzbowe łzy, huśtając się odsłaniały mi raz po raz, kawałek błekitu nieba, biel lub szarośc chmur.  Zawieszone nad polem skowronki powtarzały ciagle tę samą zwrotkę piosenki. Było tak muzycznie, malarsko, poetycko, że gdybym cokolwiek chciała tu robić, psułabym. Wystarczyło być.

W jedną ze śnieżnych zim przyszłyśmy z przyjaciółką zobaczyć, w jakim kolorze są tam teraz jej łzy. Były w kolorze styczniowego śniegu. Jesienią żółte, a nocą czarne. Tak, sprawdzałyśmy to nawet nocą, nawet nie raz, także w noc Kupały, razem z babcią i Doktorem. Były w kolorze księżycowego srebra, a pod nimi, na ziemi w kolorze świetlikowej, jasnej zieleni. On sprawdzał moją i jego córki czujność, opowiadając nam, iż świecące u naszych stóp punkciki, to kwiaty paproci, które przyniósł tu wiatr. „Tak – odpowiadałyśmy - przyniósł je wiatr na grzbietach świętojańskich robaczków.”

Babcia i Doktor nie pytali, co tam robiłyśmy, bo wiedzieli, że nicnierobienie jest prawdziwą i duchową formą bycia, natomiast, gdy moja mama o to samo pytała, a ja odpowiadałam, że nic tam nie robimy, to zawsze stukała się w czoło i mówiła: „Nie kłam! Przeciez nie można nic nie robić, zawsze coś robisz. Obie jesteście stuknięte.”

Tak, to prawda, byłyśmy stuknięte i to porządnie. Nam to nie przeszkadzało, cieszyłyśmy się tym naszym stuknięciem.

Tu, na tym pustkowiu, wierzba była samotna i tego mnie uczyla – radosnego bycia w samotności.

W czasie wojny spotkałam tam kogoś, kto docenił ją za to samo, co ja. Leżałam sobie pod wierzbą, w jej cieniu, wśród wysokich traw, a kilka jej długich łez, poruszanych lekkim wiatrem łaskotało moją twarz. Usłyszałam z dali warkot motocykla, lecz nie ruszyłam się. Motocykl zatrzymał się na skrzyżowaniu dwóch polnych ścieżek, ktoś z niego wysiadł i podszedł bliżej mnie, zobaczyłam niemieckiego zołnierza, groźnie wygladającego, w wielkim hełmie, z karabinem na plecach. Nie podniosłam nawet głowy, po prostu patrzyłam na niego. Nie bałam się. Wojna była dla mnie tylko opowieścią innych ludzi: Doktora, jego przyjaciela, no i babci z opowieści dziadka. Lecz oboje nigdy nie straszyli mnie nią, jeśli o niej mówili, to raczej, jako jej przeciwnicy, jako gołębie pokoju, niż historycy, czy malarze opisujący najtragiczniejsze fakty.

Miałam wtedy osiem lat, strach już nie był moim towarzyszem, więc leżałam spokojnie tak jakby to mój tata odwiedził mnie pod moim ulubionym drzewem. A tak naprawdę, to on mnie się bardziej przestraszył, niż ja jego. Zszedł z motoru wysiusiać się, a tu nagle odkrył przypadkowego świadka, którego się nie spodziewał.  Zawstydził się lekko, lecz w końcu się zaśmiał. Podszedł blizej i usiadł obok mnie. Trochę znał mojego języka, ja trochę jego, więc się łatwo dogadaliśmy. Wyciągnął z kieszeni fotografię i mi ją pokazał. Powiedział:

„To moja córka, jesteś do niej podobna i gdy przed chwilą cię zobaczyłem, pomyślałem, że przyjechała, by mnie odwiedzić. Pewnie płacze tęskniąc do mnie. Byliśmy tylko we dwójkę, mama umarła. Pewnego dnia, siedzieliśmy przy stole, jedliśmy nasze ulubione kluski i przyszli żołnierze, i zabrali mnie na wojnę. Gdy się żegnalismy płakała, i błagała: „Tato wróć!”

Dała mi to serduszko. Zrobiła je specjalnie dla mnie, z kawałka kory drzewa, przy, którym lubiliśmy razem siedzieć. W środek włożyła swoje zdjęcie. Ja jej dałem takie same, z moim zdjęciem.”

Kontynuował: „Obiecałem, że wrócę z serduszkiem, a ona mi obiecała, że będzie czekać. ” Wskazał palcem na swój karabin: „Nie cierpię tego. To nie nasza wojna, nie moja, i nie tego, do którego strzelam, to wojna tych, co nas posłali. A ja pytam, dlaczego ma ginąć niewinny człowiek? Kto wie, może to mój przyjaciel, może też gra w orkiestrze, tak jak ja? Przecież moglibyśmy razem grać, zamiast się zabijać. Całe życie trzymałem w rękach skrzypce, grałem w orkiestrze, razem z żoną, Polką. Rok przed wojną, na ulicy, pobili ją za to, że powiedziała słowo po polsku. Umarła. Moja córka pięknie gra, nauczyłem ją. Wrócę, razem będziemy grać w orkiestrze. Może kiedyś zagramy we dwójkę specjalnie dla ciebie. Tak, obiecuję, przyjedziemy i tu, w tym miejscu, zagramy dla ciebie i tego samotnego drzewa.”

 Wsiadł na motor i odjechał.

Ponad dwa lata później, w miejscu naszego spotkania, znalazłam, żołnierski, oficerski, niemiecki hełm, a pod nim list, a w nim serduszko z podobizną jego córki, to, które mi pokazywał. W liście przeczytałam:

„Moja kochana córka zginęła w naszym domu. Zniszczyła go bomba z samolotu. Nie mogła dotrzymać obietnicy, nie mogę i ja, by jej zwrócić to serduszko. Przyjmij je ode mnie. Jesteś tak do niej podobna, masz tak samo kochające serce, tak mi ją przypominasz, czuję jakby część jej była w tobie. Będę pamiętał was obie, będę się pocieszał, że ta jej dobroć, że inne serce, tak kochające jak jej, choć nie przy mnie, to bije nadal. Przyjmij je.”

Zapłakałyśmy wtedy razem – i ja, i wierzba.

Wysiedliśmy z samochodu, staruszek chwycił skrzypce, a ona instrument klawiszowy. Rozłożyli to pod drzewem i tu, w tym świętym miejscu, spacjalnie dla mnie i dla tego samotnego drzewa zagrali. Spełnili obietnicę. Popłynęła ich muzyczna i jego słowna opowieść.

 „Przetrwałem dzięki pamięci ciebie. Podtrzymałaś we mnie nadzieję, wiarę w to, że warto żyć. Po wojnie wróciłem, by odbudować dom. Ożeniłem się, ponownie z Polką, mam trzech synów, a to moja wnuczka, córka jednego z nich. Któregoś dnia zrozumiałem, że nie będzie mi dane doczekać córki, a kolejnego uświadomiłem sobie, że ty nią jesteś – zobaczyłem córkę w tobie i pogodziłem się z życiem. Nauczyłem się godzić z jego wyrokami. Moja wnuczka pokochała muzykę, tak jak moja córka, tak jak ty i gra teraz ze mną w jednej orkiestrze. Jest pianistką. Szczególnie ukochała Chopina i jego na początek zagra. Ona jest niemową, potrafi przemawiać muzyką.”

Zagrali. Słuchałam i płakałam. Spod palców przemawiającej muzyką uniosły się, na chwilę, obrazy – zobaczyłam babcię, Doktora, moją przyjaciółkę. Po chwili wspomnienia odeszły, znlazłam się na powrót z muzykami pod wierzbą. Z tej małej filharmonii, mieszczącej się pod łzami płaczącej wierzby płynęła opowieść, pełna radości opowieść o miłości, pokoju, zaufaniu, opowieść o wolności. Jednym głosem, w przyjaźni, zgodnie, w pełnym zrozumieniu przemawiały, porozumiewały się skrzypce i fortepian, jak człowiek z człowiekiem, jak przyjaciele, kochający się prawdziwie ludzie, niegdysiejsi wrogowie. Niosła się w świat opowieść o zaufaniu do muzyki serc i dusz, nie do słów przywódców, nie do głosów ludzi, lecz zaufaniu do życia, tego, co przyniesie, nie do przyszłości malowanej słowami, obietnicami, wyobrażeniami.

Tu, w tym miejscu, w tej chwili, ujrzałam i usłyszałam kolejny z cudów życia: niepotrafiąca mówić kobieta, wypowiedziała muzyką więcej o prawdzie życia, niż miliony przemawiających głosem, słowem. Tu, w tej chwili, w tej pełnej muzyki uczuć chwili, po raz kolejny ujrzałam ludzi, którzy zrozumieli i przyłączyli się do mojej misji rozsyłania kręgów na wodzie.  

Piotr Kiewra

piątek, 5 listopada 2021

Czerwony Stawek

 


90. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*


Ścieżka na Krzyżne nigdy nie jest zatłoczona, bywa, że jest pusta ( dla mnie to dziwne, bo to jedna z najpiękniejszych ścieżek w Tatrach, ścieżka dla wrażliwych dusz). Od czasu do czasu pojawia się tam jakiś samotny wędrowiec, jakaś para, nieliczna grupka. Wieczorem zbiegają nią turyści z Orlej Perci. Dzisiaj znowu na niej jestem.

Od dawna, i to coraz częściej, zdarza mi się zatrzymać w pół kroku na drodze, czy to w górach, czy w lesie … Po prostu zatrzymuje mnie coś, jakiś głos, jakieś wołanie, jakiś szept, jakaś cisza we mnie … stoję wtedy, siadam i siedzę, czy to na początku ścieżki, w środku, czy prawie u celu. Siedzę wtedy godzinę, wiele godzin, do końca dnia, zdarzyło mi się też zatrzymać i na noc w górach, a kiedyś nawet na kilka dni, na Rusinowej Polanie, wśród górali.

Dzisiaj znowu zatrzymał mnie Czerwony Stawek. Usiadłam na jego brzegu i siedziałam. Wpatrywałam się w wodę, w niebo i chmury. Moja wędrówka w górach się zatrzymuje, lecz trwa ta wewnętrzna. O tej nic nie potrafię powiedzieć, w niej nie są obecne myśli i słowa …

Tak trwałam – ciałem, sercem i zmysłami nad Czerwonym Stawkiem, duszą w jakiejś innej przestrzeni.

Po jakiejś godzince, pustym do tej pory kamiennym chodnikiem do Czerwonego Stawku, od strony Hali Gąsienicowej, zbliżała się jakaś para. Patrzyli na mnie, po kilku minutach usiedli. Dalej rozmawiali i spoglądali w moją stronę, i jakby się naradzali. Po kwadransie podnieśli się i podeszli do mnie.

- Dzień dobry! – przywitali się. – Dzień dobry! - odpowiedziałam.

- Pewnie pani sobie nas nie przypomina. Dokładnie dwanaście lat temu siedziała pani nad tym stawkiem. Dokładnie oboje to pamiętamy, bo ja i moja żona, tu w tym miejscu, wtedy właśnie spotkaliśmy się pierwszy raz. Siedzieliśmy nieopodal i rozmawialiśmy na pani temat. Tu, w tym miejscu rozpoczęła się nasza wspólna ścieżka życia, wkrótce się pobraliśmy, i tak to trwa do dzisiaj.

I dzisiaj, gdy panią tu ujrzeliśmy nie mogliśmy uwierzyć. To tak jakby tamten czas wrócił. Wszystko się powtórzyło …

Wtedy rozmawialiśmy o tym, że jest pani tu zupełnie sama i wygląda pani na szczęśliwą. Ta rozmowa o samotności, o górach, o samotnych wędrówkach, o pani samotności, bardzo, nas zbliżyła. Wyruszyliśmy wtedy rankiem na trasę, ja samotny chłopak, moja obecna żona, wtedy samotna dziewczyna i tu się wtedy spotkaliśmy. To miejsce, te okoliczności i pani niechcący, połączyliście nas.

Dzisiaj tu przyszliśmy, by w tym samym miejscu, porozmawiać, próbować się porozumieć, bo przeżywamy kryzys, jesteśmy blisko decyzji o rozwodzie. I … nie mogliśmy uwierzyć. Dwanaście lat później, ten sam dzień miesiąca, też sierpień, też Czerwony Stawek, nawet ta sama godzina. I dokładnie w tym samym miejscu pani. To nie może być zbieg okoliczności, to cud. Naprawdę cud. Gdy sobie to uświadomiliśmy, tam po drugiej stronie stawku, coś w nas zawibrowało, znowu zagrały w nas te same energie, znowu poczuliśmy się na nowo zakochani.”

Mężczyzna rozpłakał się rzewnymi łzami i nie mógł już mówić. Tak samo jego żona. Gdzieś w moim wnętrzu też płakałam.

Wypłakali się oboje. Ona przełknęła jeszcze kilka łez, resztę rozmazała po twarzy i przemówiła drżącym głosem, co chwilę przerywanym szlochaniem:

- Kim pani jest? Znowu pani nas łączy. To wszystko jest tak … nie do uwierzenia. Pani … pani całkiem sama …  i szczęśliwa …  i ten stawek …  góry …  ten ktoś nad nami, tam w niebie ... Nie, nie potrafimy z mężem tego zrozumieć. Nie musimy już rozmawiać, porozumiewać  … Wszystko się samo naprawiło. Dziękujemy, że pani tu znowu jest! Dziękujemy za pani istnienie, kimkolwiek pani jest!

I znowu się rozszlochali.

Słuchałam tak samo zdumiona jak oni. Tak samo jak oni szlochałam. I nic im nie powiedziałam, tak jak wtedy … No, bo co mogłabym powiedzieć? Słowa są tak małe, tak ulotne, a rzeczy wokół i tajemnice tak wielkie …

 

Piotr Kiewra

* Zestaw opowieści z pamiętnika kobiety samotnie wędrującej po Tatrach przez 60 lat. Spotkałem ją kiedyś przy jakiejś rodzinnej  okazji. Przegadaliśmy o Tatrach cały dzień. Po jej śmierci pamiętnik trafił w moje ręce z adnotacją by korzystać z niego w pisanych przeze mnie opowiadaniach. Dotychczas ukazało się na blogu "rozmowy z wiatrem" ponad 80 jej wspomnień. Opowieści to niezwykłe bo ukazała tam piękno nie tylko Tatr ale i ludzkiej duszy. Mimo że wędrowała sama, to te wędrówki obfitują w spotkania wielu ciekawych ludzi, wiele przygód i wiele życiowych mądrości  zdobywanych tu, na tatrzańskich ścieżkach.

wtorek, 2 listopada 2021

Zaciągnięta w góry, czyli mój pierwszy raz w Tatrach i firanka w oknie..


89. Tajemnice pamiętnika samotnego górskiego wędrowca*


To może wydać się dziwne, ale o początkach wędrówek autorki pamiętnika mogłem poczytać dopiero grubo po jego połowie. Oto ta opowieść:

Dzisiaj napotkałam ludzi, dwoje przyjaciół, których znajomi podstępem zaprosili w góry. Opierali się, ale gdy spojrzeli na nie z dala, gdy postawili tam parę kroków … zostali oczarowani. I chodzą już tu od lat, wdzięczni i szczęśliwi. Spytali mnie o mój pierwszy raz. Siedzieliśmy na mchu i głazach, na skraju Smreczyńskiego Stawu. Nasze oczy zgłębiały naprzemiennie to ciemną jego toń, to zamgloną przestrzeń powyżej. Myśl natomiast powędrowała w bardziej  odległą przestrzeń ...

Było to tak:

Moi kumple ze studiów zaciągnęli mnie siłą w góry. Gdy przyjechaliśmy do Zakopanego padało, mżyło. Gór nie było widać, ale kumple obiecali, że jutro będę oczarowana. Następnego dnia tonęliśmy we mgle w mieście, gór nadal nie było widać. Jednak kazali zarzucić plecak i ruszyliśmy. Nie powiedzieli, co powinno w nim być. Byłam zielona, bezradna, nic nie wiedziałam o górach i zapłaciłam za to cenę.

Miałam być oczarowana Tatrami a w tej pierwszej wycieczce byłam rozczarowana: zmordowana podejściem po niekończących się schodach, rozczarowana tym, co na szczycie, wściekła na kumpli i kumpelki, na cały świat. Oburzona ich kłamstwami.

W tamtym czasie tak widziałam świat: wstrętny, zły, brzydki, pełen złych ludzi, pełen kłamstw,  obłudy, wykorzystywania.

Zaprowadzili mnie na Czerwone Wierchy. Co parę minut lało w drodze na górę, na szczytach sypał śnieg, wiało, że mało mnie nie przewracało.  Zmarzłam na kość, ubrana w letnie ciuchy, w pożyczonej kurtce, w jakimś co chwilę zrywanym wiatrem kawałku starej, wojskowej pałatki przeciwdeszczowej, w śliskich trampkach. Nic nie widziałam, tylko kamyki pod nogami. Czerwone Wierchy wcale nie były czerwone, lecz szare, bure, nieprzyjazne, wręcz wrogie. Co chwilę się potykałam. Prosiłam kumpli by już wracać, a oni się śmiali, poklepywali, że dam radę, że jeszcze tylko ten drugi szczyt, później, że następny i jeszcze kolejny. Prowadzili mnie płączącą, wystraszoną aż do Kasprowego. Mieliśmy zjechać wagonikiem kolejki, ale … nie kursowała, bo wiatr za silny. No, więc zbiegaliśmy po kamykach w dół. Zbiegałam … ja w moich trampkach. Czułam każdy kamyk lecz pędziłam z myślą, że pocierpię jeszcze chwilę, ale moja noga nie postanie już nigdy więcej w górach.

Biegłam i krzyczałam na nich, na siebie, na Tatry.

Kolejnego dnia nie miałam zamiaru iść w góry, chciałam wracać do domu, nawet spakowałam już plecak. Koleżanka z pokoju próbowała mnie przekonać, że dzisiaj będzie inaczej, bo wyjdzie słońce. Nie wierzyłam. Gdyby wszedł do naszego pokoju, któryś z moich kumpli, pewnie nic mnie by już nie zatrzymało, lecz koleżanka, w ostatniej, desperackiej próbie zamiast używać słów, odsłoniła firankę.

Zobaczyłam to. Świeciło słońce na błękitnym niebie, jedne wierzchołki skrzyły się wczorajszą wilgocią jakby wyłożone lustrami, inne chowały się w cieniu, a jeszcze inne tonęły w chmurach. Koleżanka wskazała palcem na ten połyskujący: - To Giewont. A te dalsze i wyższe to Czerwone Wierchy. Tam wczoraj byliśmy. - objaśniła.
Coś mnie dotknęło. Nie wiedziałam, co to było, chyba coś w środku.

Marudziłam i w końcu zamiast w góry poszliśmy do miasta. Zobaczyłam tam ludzi, wędrowców, ludzi innych niż ja. Nie wiem, na czym ta inność polegała, ale byli inni. Czułam, że są inni.

Chodziliśmy większość dnia ulicami, a od czasu do czasu spoglądałam ponad dachy budynków i widziałam wierzchołki Tatr. Coś się stało, coś się odmieniało we mnie. Przy każdej kolejnej takiej panoramie, coś silniej się we mnie budziło. Pod wieczór już na tyle zmiękłam, iż dałam się namówić na Nosal.

To jeszcze nie było to. Nosal nie był już wrogiem, ale góry jeszcze nie były moim przyjacielem.

Następnego dnia poszliśmy na Halę Gąsienicową. Gdy ją ujrzałam, obudziałam się z brzydkiego snu. Poczułam się tak jakby w moją głowę uderzył meteoryt, postanowiłam następnego dnia to powtórzyć już sama lub z koleżanką. Poszłyśmy.

Od tego następnego dnia, nikt żadną siłą nie odciagnąłby mnie od Tatr, za żadne pieniądze nie spędziłabym wakacji, gdzie indziej. Po prostu zakochałam się.

Tego dnia postanowiłam zapisywać moje odczucia, te ważne chwile na ścieżkach oraz to, co z nich wyrosło, wszystkie nasiona i kwiaty, które się później pojawiały w sercu i duszy.

Te chwile to najważniejsze chwile w moim życiu. Moje życie zyskało nową wartość, nową podnietę, inspirację, nadzieję, wiarę, zyskało miłość. Poznałam, czym ona jest. To był proces, to była długa ścieżka. Trwa już całe moje życie. Idę nią i będę szła póki nogi będą zdolne mnie nieść.

Dzięki tym ścieżkom wiele odkryłam, odkryłam wiele tajemnic, największych skarbów, jakie człowiek może odnaleźć. Nie mówię o tajemnicach gór i dolin. Mówię o górach i dolinach ludzkiego wnętrza, ludzkiej – mojej duszy.

Najpierw zmieniło się postrzeganie świata.  Zaczęłam zauważać w nim więcej piękna,  dobra, dobrych ludzi. Zaczęłam dostrzegać coraz więcej głębi i w świecie i w ludziach, i w sobie.
Tatry stały się klimatem do moich badań ... badań natury rzeczy, natury gór, ciala, ludzkiej psychiki, natury serca i duszy.

Moim narzędziem była i jest wędrówka.  Tak, po prostu wędrówka. Wędrówka to nie tylko przebieranie nogami, schody w górę i w dół, to nie tylko sycenie oczu widokami. Wędrówka to kontemplacja, medytacja, czyli wnikanie właśnie w naturę rzeczy, ale przede wszystkim obserwowanie. Obserwowanie tym wewnętrznym okiem wszystkiego, co przepływa obok i we mnie, głównie własnych myśli.

To Tatry pomogły mi poznać wiele prawd, na których poznanie gdzie indziej musiałabym przeznaczyć może z tysiąc lat, wiele kolejnych żywotów. Spotkałam wielu ludzi, moich zwierciadeł, w których przeglądałam się i odnajdywałam swoje ukryte oblicza. Pewnie i ja ich inspirowałam, bo okazywali mi wdzięczność. Tak bywało i nadal jest.

Dziękuję. Takie jest życie, ktoś ci odsłoni firankę i wszystko się odmienia.

 

Piotr Kiewra